Aquarius

Awatar użytkownika
Alkern
Lord Honorowy
Posty: 2063
Rejestracja: 03 paź 2015, 18:03

Aquarius

#1

Post autor: Alkern » 24 lut 2016, 22:34

Biegnę korytarzem technicznym, podziemiem pełnym rur i kabli, łączącym budynki kompleksu. Biegnę i słucham tysięcy komunikatów opowiadających o upadku. Wizjer hełmu wyświetla sytuację taktyczną. Zmienną bezustannie. Chaos, kompletny chaos. Ledwie się mogę zorientować, z trudem wyłuskuję ważne informacje, trzeba będzie jeszcze sporo popracować nad systemem sprzężonego pola walki. O ile będzie jakieś jeszcze. Yuuzhan Vongowie. Cholera.

Atak jest niespodziewany, błyskawiczny i totalny, dokładnie taki, jak donosiły raporty.

Liczę sekcje. Sto dwudziesta trzecia, sto dwudziesta czwarta. Biegnę, a automatyka wsparcia skafandra pompuje w organizm wspomagacze. Jeszcze za to zapłacę, brakuje kalibracji, to miał być kolejny etap badań. Sto dwudziesta szósta, stop! Przywołuję plany, powinno być… Jest! Po lewej, za prowizoryczną ścianką z lekkich materiałów stary szyb windy, jeszcze z czasów budowy. Ścianka rozpada się po lekkim uderzeniu i zaglądam w mroczną, wilgotną ciemność. Domyślam się zapachu, na szczęście pancerz jest hermetyczny. Przełączam na podczerwień. Wolę unikać światła.

W kilka sekund, używając okratowania szybu, pokonuję kilka poziomów. Do samej góry, do maszynowni. Jest pusta. Wymontowano wszystko. To trochę utrudnia, sterczę jak na patelni, bez możliwości ukrycia. Na szczęście wysoko, kilkanaście metrów nad posadzką hali prototypów.

Wtedy łapię Kassarina, szefa ochrony. Automatyka komunikatora zgrabnie wycina właściwą transmisję z informacyjnego szumu. Przynajmniej ten wynalazek działa prawidłowo.
- Szary Jeden, Szary Jeden, tu Zero, tu Zero, zgłoś się!
- Jestem Szary Jeden!
Odpowiadam, bez obawy, skafander jest też dźwiękoszczelny. Jednocześnie obserwuję halę, a tam, pomiędzy prototypami w różnym stadium rozwoju, często otoczonymi stosami aparatury pomiarowej, krąży czujnie trzech Vongów. Czasami ze złością rozbijają jakiś sprzęt, ale skupiają się głównie na przeczesywaniu pomieszczenia. Czwarty systematycznie rozbija drzwi do zaplecza. Po małej ilości trupów domyślam się, że większość personelu zdołała się tam zabarykadować.
- Jasna cholera, już myślałem… Jesteś cały?
- Na razie tak, miałem trochę szczęścia. Czy sytuacja jest aż tak zła, jak widzę na taktyce?
- Nie wiem co widzisz, ale to jest klęska.
- Czyli procedura?
Chwila wahania. Gdy Kassarin odpowiada w jego głosie pobrzmiewa determinacja.
- Masz rację. Przebijesz się?
- Muszę. Ile tobie zajmie droga?
- Mam prawie cały oddział, pewnie... niedługo. Mam nadzieję.
- Dobrze, więc bez odbioru, Szary Jeden.
- Bez, Zero.

Na powrót słuchawkę wypełniły eteryczne fantomy zdarzeń. Ledwie kilkanaście sekund, a już brzmią w innej tonacji, więcej paniki, mniej wartości. Wrogowie zwyciężają. Bezapelacyjnie.

Nie ma czasu, trzeba minimalizować straty. Na wszelki wypadek skanuję Mocą otoczenie i tak jak stało w raportach nie wyczuwam obcych, Moc nie pokazuje nic, najdrobniejszego śladu. Jakby nie było czterech wielkich wojowników. Kiepsko, cel jest dokładnie po drugiej stronie hali. Zeskakuję.

Pancerz łapie i rozprasza uderzenie, mimo wysokości lądowanie jest miękkie i dopiero po paru sekundach zwracam uwagę wroga. Coś do siebie pokrzykują. Ten od drzwi pozostaje przy swoim zadaniu, z trójki patrolującej odrywa się jeden i niespiesznym truchtem biegnie po krzywej przechwycenia. Pozostała dwójka kontynuuje przeczesywanie, jednak tak zmienia marszrutę by w razie potrzeby mieć wolne pole ostrzału. Zawodowcy. Głupia myśl. To więcej niż zawodowcy, raporty wyraźnie wspominały o kastowości, walka to sens ich życia. Więc idę spokojnie, krok za krokiem. Coraz bliżej celu.

Truchtający coś krzyczy. Gardłowo, nie rozumiem słów, ale istota przekazu jest oczywista. Ignoruję go. Warczy. Dosłownie, jak zwierzę. Sięga po coś przy pasie, ale nie daję mu szans. Moc nie działa na te istoty, ale poza tym nic się nie zmieniło. Dwutonowy agregat pomocniczy spadający z wysokości pokładu prototypowej platformy transportowej potrafi poczynić wiele szkód. Wystarczyło pchnąć. Krwawa miazga obryzguje wszystko w okolicy.

Yuuzhanie krzyczą, pokazują mnie sobie nawzajem. Niepokojąco podnieceni. Nawet ten od drzwi przerywa i dołącza do reszty. Mimo zaskoczenia sprawnie się organizują, dążą do oflankowania. I szybko się uczą. Starannie dobierają drogę, tak by unikać ciężarów na wysokościach. Utrudnia to im bardzo, przecież to hala prototypów, miejsce gdzie zasady bezpieczeństwa są nagminnie łamane.

O dziwo nie strzelają, broń przerzucają na plecy. Dlaczego? Nie czas na rozmyślania. Jest ich trzech i jedyną moją szansą jest zaskoczenie. Na szczęście to mój teren. Sięgam mechu deru ku maszynie i mam z głowy drugiego Vonga. Nigdy nie przechodzi się pod uniesionym lemieszem.

Ryk wściekłości dwóch gardeł, a mnie skończyły się opcje. Na szczęście dalej nie strzelają. Teraz już biegnę. Prototyp X-371BT coraz bliżej. Za daleko. Ten od drzwi skraca dystans i jest szybki, bardzo szybki. Za szybki. Roluję po posadzce, po prostu odcinam mięśnie i padam jak kłoda, zero finezji. Wystarczyło, Vong przelatuje nade mną, sapiąc wściekle, i z łoskotem wali w maszynerię. Podświadomie odnotowuję, że to mobilny analizator mikrostruktur i liczę straty. Głupota. Skoczka oplatają setki kabli, wylewa się chłodziwo. Na chwilę jest z głowy.

Unik kosztuje sporo. Ledwie się pozbierałem a już mam na głowie ostatniego Yuuzhanina. Dopada mnie i wyprowadza cios. Robię unik, szponiasta łapa mija głowę o włos. Zaraz dostaję potężne kopnięcie w bok. Gdyby nie pancerz liczyłbym połamane żebra. Ale pancerz jest. Przyjmuję cios. To wybija paskudną mordę z rytmu. Na moment. Takie chwile decydują o starciu. Pancerz ma tryb ostrza z nadgarstka. Ostrze wspaniale wchodzi przez podbródek i zagłębia w mózgu. Dla pewności obracam. W lewo, w prawo, jeszcze raz w lewo. Posoka spływa po przedramieniu, gwałci szarość struktury.

Czuję uniesienie. Tego mi brakowało. Walki.

Puszczam trupa i odwracam się ku ostatniemu z Vongów. Ukłucie przeszywa bok. Jednak żebra dostały. Skafander wstrzykuje blokadę i już wszystko w porządku. Tymczasem Yuuzhanin uwalnia się i przyjmuje pozycję do starcia. Coś gulgocze.
- Nic nie rozumiem wredna mordo – aktywuję głośniki zewnętrzne.
- Ty musieć śmierć! Bluźnierca!
O dziwo odpowiada w miarę zrozumiale. I rzuca się na mnie. Tak bezpośrednio, na wprost. To głupie. Lekki wykrok przeciwnie do ręki wiodącej, obrót przez plecy i solidne kopnięcie. Dodaję mu pędu. Leci głową wprost w kolejny stos sprzętu. Tym razem twardszy, będzie bolało.

Amatorska zagrywka okazuje się finezyjną pułapką.

Coś mnie pęta! Jakiś paskudny glut oplata nogi, wystrzeliwuje w kierunku rąk. Szlag! W raportach wspominano o tym paskudztwie! Organizm, szybki i na swój sposób inteligentny. Podobno pomaga rozkawałkowanie. Nie mam czasu. Przeciwnik co prawda stracił przytomność, ale otwierają się wrota łącznika z sąsiednią halą by wypluć kilkunastu wojowników. Gnojek wezwał posiłki!
Co robić? Rozwiązaniem jest skafander. Wypinam i wyskakuję. Glut oplata szarą skorupę, na szczęście zbyt późno. Już biegnę do X-371BT. Wpadam do środka, walę dłonią w przełącznik. Z sykiem zatrzaskuje się właz. Chwilę dudni w uszach ciśnienie, to pracuje mechanizm dekontaminacji. Na razie to tylko atrapa z wyporem ciśnienia, bez promieniowania i chemii. Jeszcze nie nadszedł ten etap prób. Ale reszta sprzętu jest w pełni sprawna. No, w trakcie prób.

Zanim docieram do sterówki, a procedura trwa chwilę, kadłubem zaczyna lekko kołysać. Okazuje się, że Vongowie otoczyli pojazd i brutalnie szukają słabego punktu. Niedoczekanie skurwysyny! To pojazd dalekiego zwiadu, przygotowywany akurat do starć z wami. Jak większość sprzętu w naszym ośrodku.

Uruchamiam zasilanie. Lekkie buczenie przechodzi w cichy gwizd, na granicy słyszalności. Fakt, ekipy meldowały o konieczności poprawienia wygłuszenia generatora. Cóż, nie będzie już czasu, oszczędziliśmy kilka kredytów. Zabawne. Konsola rozbłyskuje kontrolkami. I nieoczekiwanie widzę aktywację systemu wirtualnego pancerza. Naprawdę? Już zamontowali? Nie odpuszczę sobie możliwości sprawdzenia i pstrykam przełącznikiem. Jeszcze prowizorka, zwykły dwustanowy, po prostu wzięty z magazynu części elektrycznych. Ale działa. Na zewnątrz rozpętuje się burza. Dosłownie. Tysiące wyładowań elektrycznych oplata pojazd. Kilku z napastników będących zbyt blisko pada rażonych. Widać zwęglenia, drgawki. Tylko kilku, tych najbliżej pojazdu, a i tak na ziemi pozostaje jeden, reszta wstaje. Widzę to na dookólnym wyświetlaczu, który się aktywuje w sterówce. Przynajmniej ten działa.

Vongowie przestają się patyczkować. Większość zaczyna uderzać w kadłub swymi organicznymi mieczami, kilku ostrzeliwuje z tych dziwacznych karabinów, a trójka zaczyna coś montować. Wygląda na przenośne… działko?

Nie mam czasu. Otwieram wrota hangaru. Do hali wpada ostre światło dnia. Aktywuję napęd i wyskakuję na otwartą przestrzeń. Jest piękny dzień, bajkowe chmury wędrują po niebie tak niebieskim, że momentami przechodzi w czerń. Sielankowa zieleń, która po chwili zastępuje szarość placu przed halą prototypów, soczysta i przetykana kolorami kwiatów zdaje się ciągnąć po horyzont. To złudzenie, to łagodne wzgórze, zaraz za grzbietem, przejdzie w błotnistą dolinę i zobaczę laboratoryjną część kompleksu, tuż nad burą rzeką. Ale to za chwilę. Teraz chłonę świat i żałuję, że poprzez maszyny, że siedzę w skorupie. Sięgam Mocą i zbieram wrażenia. To taka chwila zjednoczenia. Jestem jeszcze na fali uniesienia walką. Śmiercią. Jest wspaniale.

I spadam ze wzgórza. Pędzę. Jasnożółty budynek głównego laboratorium rośnie w oczach. Jakaś grupa Vongów wyskakuje spomiędzy zabudowań gospodarczych i usiłuje… Właściwie nie wiem co usiłuje, to nieważne. Lekka korekta kursu i X-371BT miażdży głupców. Do tego został stworzony. Chwila triumfu. Trwa krócej niż by się chciało. Z nieba opadają skoczki koralowe, zaczynają ostrzał. Na początku trochę chaotyczny, jednak z każdą chwilą celniejszy. Zaczynają trafiać. Kadłub wytrzymuje, ale czy na długo? Wskaźniki meldują, że próbują tej sztuczki z opadającym polem siłowym. X-371BT nie posiada pola siłowego. My się też uczymy.

Jeszcze tylko zakręt, koła mielą bezradnie, odzyskują przyczepność. Ostatnia prosta. Zbliża się przeszklone wejście główne, gaz do dechy. Jeszcze dwa uderzenia z powietrza. Sensory meldują początki utraty spójności, jednak przeżera pancerz. Ale to bez znaczenia.

Uderzenie jest potężne. Przebijam się przez trzy ściany szkła, demoluję zabudowania portierni, roznoszę w drzazgi system bramek. I jadę dalej. Kolejny szkaradnik ozdabia przód pojazdu, przez chwilę widzę jago wykrzywioną mordę, aż zsuwa się i znika pod kołami. Teraz w lewo i po kilku stopniach wpadam do przestronnego foyer. Po hamulcach!

Sielanka, kurwa mać! Miękkie sofy, roślinność w doniczkach, pastelowe kolory i pieprzona fontanna na środku. Plus kilkadziesiąt trupów. Plamy krwi. Oraz dwóch Yuuzhan, mocno zaskoczonych.

Nie mają szans. Działko balistyczne namierza cele i robi miazgę. Mój osobisty wkład w X-371BT. Zero finezji, proste walce z wysokowęglowej stali napędzane w tunelu sekwencją elektromagnesów. Jeszcze trzeba trochę popracować nad seryjnym synchro, zwiększyć tym szybkostrzelność, bo właściwie można uzyskać separację trzech sekcji i wtedy… Gówniane rozważania. Do holu wpadają wrogowie, biegną na wezwanie. I niespodzianka. Kinetyczne bęc w klatę. I kolejne. Krew tryska, potrzaskane części krabowych pancerzy latają wokoło. Rzeź!

Ale mnie już tam nie ma. Tryb autonomiczny X-371BT działa wspaniale. Biegnąc po schodach słyszę umc, umc, umc. Powietrze wibruje falami uderzeniowymi, a każde tąpnięcie to jeden gnojek mniej. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Kolejni są na piętrze. Chcę przemknąć pod ścianą, ale słyszę skrzeczenie, a potem… Bluźnierca? Nie ma czasu na rozważania. Najbliższy Vong ma może ze dwa skoki i mnie dopadnie. Pancerz został w hali prototypów oblepiony glutem. Sięgam do paska na plecach, w dłoń wsuwa się wibroostrze naręczne. Nieduże, ale skutecznie tnie nadgarstek gdy nurkuję pod ręką ciągniętą przez rozwijającego się węża. Dynamika układu, gnojku. Potem odbijam się z przykurczonej nogi i pchnięty w korpus palant przewija się przez barierki, spada w otchłań pętli schodów.

Nie ma czasu na przyjemność, choć chciałbym popatrzyć na rozpłaszczone truchło na dole. Ale i tak jest przyjemnie, ciepło w trzewiach. Prawie oblizuję wiboostrze, ledwo się hamuję. Gdzie następny?!

Jest, już biegnie, rzuca te kulki. Co za bezsens. Jedna, druga, trzecia. Wibroostrze dziś dobrze karmione. Vong zmienia taktykę, zabiega w prawo. Muszę ciasno się obracać za ręką dominującą, skracać jej pole manewru. Tak myśli kutas. I gdy uznaje pole ruchu za wystarczająco domknięte – atakuje. Wybicie ma imponujące, spada po stromej paraboli celując jakimiś ostrzami w dłoniach. Dostaje wiązką promieni prosto w twarz, w oczy. Może nie was w Mocy, robaczki, ale fizycznie istniejecie, prawda? A błyskawica, to błyskawica. Resztę wspaniałego skoku przelatuje oślepiony. Nie widzi, że zszedłem z linii, uderza w podłogę. Po chwili ma wbite w napięty kark wibrujące ostrze. Przecięty rdzeń kręgowy, trup na miejscu.

Nie ma czasu na smak zwycięstwa, choć szał zabijania rozrywa mi duszę. Jestem niepokonany! Misja! Misja jest ważniejsza! Więc znowu biegnę. Już nie ma wspomagaczy, już zdany jestem na siebie. Bok zaczyna rwać, mięśnie tężeją, płuca opornie ciągną powietrze. I kolejny Vong zastępuje mi drogę. Nie, dwóch, trzech, całe stado, kurwa!

Dzieje się coś niezwykłego. Nie atakują, stają w półokręgu. Spomiędzy nich występuje jeden z wojowników. Jest jakby inny, jakby nieco większy, czuć w powietrzu szacunek pozostałych. Lokalna szycha? Powarkuje i potrząsa łapskami. Potem ściąga przez kark ten organiczny karabin i odrzuca, chwyta węża, jakoś naciska na kark zwierzęcia i oto ma ręku miecz. Warczy ponownie. Jeden z jego towarzyszy rzuca mi pod nogi wibromiecz. Oszkur… Naprawdę? Taka żenada?

Honor wojownika, błyska mi jakaś sentencja z raportów. Ciekawe czy rozciąga się na resztę tej zgrai. Nie ma jednak czasu na rozważania, będzie co ma być. Podnoszę wibromiecz.

Walka jest szybka. Nie lubię szermierki, kiepsko mi zawsze wychodziła, a i wibromiecz nie jest odpowiednią bronią. Czuję jak od uderzeń wrażej broni materiał słabnie. Wlewam w niego Moc, tyle mogę zrobić, nic ponadto. I to ma być honorowa walka? Wpadam we wściekłość, oczy zasnuwa mi czerwona mgiełka. Walę jak cepem, brutalnie. O dziwo, Vong zaczyna się cofać, widzę w jego oczach coś na kształt zdziwienia i… uniesienia? O ile można interpretować obcych, z równym powodzeniem chce mu się, bo ja wiem, kichać?

Taki wysiłek nie może trwać wiecznie. Serię przełamuje upadek Yuuzhana, potyka się i wali na plecy. A ja pociągnięty mieczem przelatuję obok i prawie wpadam na ścianę.

Jestem wyczerpany. Odwracam się. On chyba też ma dość. Wstaje powoli, przygląda chwilę przechylając głowę to w lewo, to w prawo. I przyjmuje postawę otwartą. Osiągamy porozumienie, to będzie ostatnie starcie.

Rusza, ja też. Teraz, kurwa, albo nigdy! Jego miecz spada łukiem, ale nie paruję. Ześlizguję tylko w lewo, delikatnie trącając po stycznej i wiruję w prawo, potem zakrok i bezładem w lewo, prawie upadając. Dosłownie przetaczam się po plecach wroga, twarde wypustki ranią moje ciało, rozrywają ubranie. Czuję upojenie, ekstazę! Tnę z zamachu, docinam ruchem nadgarstka.

Ręka Vonga upada, wciąż dzierżąc wężowy miecz. Odcięta. Posoka tryska aż miło. O dziwo stoi prosto, z zamkniętymi oczami, jakby się rozkoszował tą chwilą. I unosi powieki, ciężko. A mi się robi jakoś tak… dziwnie… słabo…

Chciałbym go dobić, chciałbym zaatakować, chciałbym ruszyć ręką! Wibromiecz wypada z drętwiejącej dłoni, z głuchym brzękiem uderza w posadzkę. To jest ta chwila! Trwa, rozciąga się! Moc śpiewa dziwną pieśń, chciałbym powtórzyć, nie znam słów.

Patrzę w dół. Z rozciętego brzucha powoli wypływają trzewia. To dziwne, ale nie są czerwone. Są szare. Wszystko jest szare. Bez słabości! Wzywam Moc, śpiewaj dziwko! Resztki więzi ze światem. Wracają barwy. I zapach. Ten nie jest przyjemny, znam go z przeszłości. Jednak nigdy to nie był mój zapach. Ten jest. Zapach. Jak pięknie brzmi w tonacji molowej.

Widzę w drugiej ręce Vonga proste, zwyczajne ostrze. Chyba kamienne. Spływa krwią. Moją krwią. Kamień, natura, pieśń zabójcy. Atonalna aria przechodzi w wycie.

Odpływam. W ostatniej chwili widzę przed sobą mordę skurwysyna. Zionie oddechem, patrzy z bliska w oczy.
- Dźhedaj – mówi.
- Żaden dżedaj, pierdol się

Robi się ciemno. I zimno. I tyle. Cicho

Awatar użytkownika
Alkern
Lord Honorowy
Posty: 2063
Rejestracja: 03 paź 2015, 18:03

Aquarius

#2

Post autor: Alkern » 25 mar 2016, 10:04

Przebudzony z koszmaru Aquarius spazmatycznie łapał powietrze, bezwiednie trzymając się za promieniujący fantomowym bólem brzuch. Chwilę trwało zanim pogodził stan umysłu z ciemnością sypialni. Paniczny, zwierzęcy strach ustąpił. Przyszło ukojenie, to tylko śmierć. Ale ciągle przed oczami miał wykrzywioną twarz zabójcy.
Mokra od potu pościel nieprzyjemnie oblepiała ciało, a na dalszy sen nie było perspektyw, więc przebudzony Lord Sithów wstał. Podszedł do okna, niecierpliwym gestem przestawił barierę. Gdy delikatne migotanie pola siłowego znikło i do sypialni wdarło się dojmującym zimnem nocne powietrze Korribanu mimowolnie zadrżał. Głęboko odetchnął. Reszta świata spała, obojętna na aquariusowe senne wizje.
Przez chwilę, gdzieś tam, w ciemnościach, delikatnie wibrowała Moc. I tyle. Aquarius układał w głowie oniryczne majaki.
Zwykle już moment po przebudzeniu większość snów rozmywa się, ulatuje w niebyt. Czasami jakieś pojedyncze obrazy zostają na dłużej, lecz z każdą chwilą bardziej stają się wyobrażeniem, niż rzeczywistym odbiciem onirycznych doznań. Jednak nie teraz. Ten sen z każdą chwilą przechodził w klarowny ciąg wydarzeń, uzupełniały się detale, dodawały obrazy.
Aquarius potrząsnął głową, jakby chciał strząsnąć wizje. Nie pomogło. Kiedyś posłałby po niewolnicę i zatracił, albo skasował majaki solidną porcją używek. Kiedyś. Dawno temu, wszystko się zmienia. Poza tym czuł, z każdą chwilą miał coraz głębsze przekonanie, że byłyby to tylko półśrodki, chwilowe zatracenia, odsunięcie problemu. Oraz że niekoniecznie to tylko przaśny senny koszmar. Coś więcej, czego nie chciał zaakceptować.
Całkiem już rozbudzony przeszedł do łazienki, odkręcił gorącą wodę. Kaskada wody z deszczowni przyjemnie ukoiła monotonnym szumem zanim nawet zaczął ablucje. Jak zawsze. Pomagała myśleć. Aquarius czuł związek z płynącą wodą, był jak opływająca przeszkody Moc, niepokonywalna, uparta, delikatna i zwycięska. Kreacyjna. Nie pomogła.
Pozostając w zawieszeniu, bez koncepcji, lekko już zirytowany, zakręcił prysznic. Podszedł do lustra i przetarł zaparowaną taflę. I wtedy zamiast znajomej zmęczonej twarzy zobaczył szkaradną mordę mordercy ze snu, za nią, w głębokim dole, kłębiły się splątane tysiące ciał w różnym stopniu rozkładu. Na chwilę. Wizja odeszła równie szybko jak się pojawiła.
Nadszedł czas.

* * *

Torpedy trafiły dokładnie w punkt. Dwie eksplozje zlały się w jeden gejzer rozpalonych skał, fala uderzeniowa wzbiła tumany pyłu. Atakujący X-wing był już na wznoszącej, oskrzydlający przeleciał nad celem, ledwie unikając rozwijającego się grzyba eksplozji. Potem para odeszła lekkim łukiem w prawo, by ostro wznieść się ku górze.

Marcus Sallus poczuł nawet coś na podobieństwo dumy z ucznia. Wszystkie etapy ataku były wykonane wzorowo, zejście, moment odpalenia, odejście. I to już przy drugiej próbie. Będzie z chłopaka dobry pilot, na poprzednich zadaniach kursu też należał do prymusów, a i z powtarzalnością nie było problemu. Jak złapał, to na stałe. Zupełnie jak... Fala wspomnień zalała Marcusa. Przed laty to on wykonywał zadania szkoleniowe, a jego instruktor siedział na skrzydle, by z bliska wyłapywać błędy. Ale latali wtedy na TIE.

Żółć atmosfery przeszła w brudny błękit, potem w czerń kosmosu. Wyrównali. Po chwili dotarli do reszty eskadry, która w szyku otwartym oczekiwała na niskiej orbicie, utrzymując geostacjonarną pozycję. Wielce frustrujące zadanie. Niezgodność sił od prędkości w leju grawitacyjnym wymagała bezustannych korekt by utrzymać pozycję, na dodatek trzeba było pilnować szyku. Marcus osobiście przypilnował przed wylotem by astroboty nie wspomagały pilotów. To też było częścią szkolenia.

- Nieźle, Opal Trzy. Zajmij miejsce w szyku.

W odpowiedzi pilot X-winga tylko kliknął przyciskiem nadawania. Krótki trzask potwierdzenia i maszyna zgrabnie weszła na pozycję z lewej. Reszta myśliwców przetasowała się i po chwili formacja ponownie spełniała wymogi regulaminu. Dobrze.

- Opal Cztery do wykonania zadania.

W odpowiedzi otrzymał dwa pyknięcia w eterze, piloci już uczyli się dyscypliny eteru. Żadnych zbędnych komunikatów. Jeden z X-wingów odłączył od formacji, ta ponownie zaczęła taniec z ułożeniem w przestrzeni, a Sallus delikatnie dotykając sterownic zajął pozycję skrzydłowego.

Zawinęli ku powierzchni. Instruktor uważnie śledził przyrządy. Błąd narastał, ale Marcus nie interweniował, zawsze trzeba smycz popuszczać na tyle, by kursant sam się powiesił. Opal Cztery należał do tych niecierpliwych. Ognisto rude włosy, masa piegów, chłopięca twarz i temperament raptusa. Za wcześnie przełączył płaty do pozycji bojowej, wszedł w atmosferę zbyt szybko. Jako prowadzony Sallus powtórzył manewry, doskonale wiedział jaki będzie efekt.

Trące o osłonę cząsteczki powietrza zajarzyły się i otoczyły myśliwce kulą ognia. Przez chwilę byli ślepi i głusi, jonizacja skutecznie odcięła awionikę. Aż astrobot zapiszczał w proteście.

- Spokojnie R4-D7 – mruknął Marcus. - Nauczy się jeszcze.

Gdy zwolnili i jonizacja atmosfery się rozproszyła przełączył na nadawanie.

- Opal Cztery, właśnie ogłosiłeś całemu światu że nadlatujesz. A sam straciłeś kontrolę nad polem działań.

- Tak jest – odezwał się uczeń, miał drżący głos. - Kontynuować zadanie?

Instruktor kliknął. Będzie ciekawie. I faktycznie, adrenalina buzująca w żyłach ucznia spełniła swoją rolę. Droidy na poligonie zdążyły ustawić nowe makiety z lekkich kompozytów, udające bunkier i zaparkowany obok transporter. Nowych, dla kolejnego nalotu, nie będą musiały składać. Zgodnie z oczekiwaniem Opal Cztery haniebnie spudłował. Torpedy poszły sporo od celu, jedna nawet przekroczyła granicę strzelania.

- Podłoga, tu Opal Jeden – Przelatując na poligonem Marcus wywołał służby. - Wszystko w porządku?
- Prawie, Opal Jeden – odezwało się stanowisko techniczne. - Ale kilka osób będzie musiało zmienić bieliznę. Możecie kontynuować.
- Dziękuję Podłoga. Kontynuujemy.

Co prawda obsługa poligonu siedziała w bunkrze zdolnym wytrzymać dużo więcej niż ćwiczebne torpedy, lecz widok nadlatującego pocisku może nieźle zszargać nerwy. Jedną z zasad, jakimi się kierował Sallus, zasad wyniesioną ze służby dla Imperium, był szacunek dla wszystkich rodzajów i szczebli i starał się ją wpoić młodym. Dlatego też, poza innymi konsekwencjami, rudzielec dostarczy obsłudze poligonu skrzynkę dobrego redańskiego.

Właśnie, służba w siłach Imperium. Marcusowi przed oczami przeleciał korowód twarzy dawnych towarzyszy broni. Kilkanaście lat służby, gdy walczył na wielu teatrach, często przeciw rebelianckim siłom. Które teraz szkolił.

- Opal Pięć do wykonania zadania - I ponownie lot w studnię grawitacyjną.

Chciał wyrzucić z głowy obrazy, skupić się na zadaniu, lecz wspomnienia uparcie wracały. I ta myśl, o zdradzie. Potrząsnął głową. Kursant odpalił torpedy i wyprostował. Kolejna eksplozja wstrząsnęła poligonem, kolejne makiety odparowały w kuli ognia.

Odchodząc w prawo prowadzący X-wing pogłębił zakręt, mocniej niż było to zaplanowane. Szczeniacki odruch, popatrzeć na efekty swych działań, stracić kontrolę nad otoczeniem. Tak giną piloci, na tę chwilę nieuwagi czatują łowcy. Marcus był takim łowcą. Wiele razy naprowadzał celownik na rozłożone płaty X-winga, więc teraz zrobił to ponownie. I włączył namierzanie.

W kabinie namierzonej maszyny zawyły alarmy. Oto koszmar pilota się spełniał, w ułamku sekundy ze zwycięzcy zamieniał się w ofiarę. Ale skąd?! Chwila na oderwanie wzroku od eksplozji, chwila na ogarnięcie przyrządów, chwila na reakcję. Ułamki sekund, które składają się na czas wystarczająco długi. Bardzo wystarczająco długi.

- Nie żyjesz, Opal Pięć – zakomunikował uczniowi Morcus, puszczając przycisk namierzania. - Wychodzimy na orbitę.

Nawet maszyna wyglądała, tak leciała, jakby udzielił jej się nastrój pilota. Na szczęście to tylko nastrój, nie pogrzebowy stos z pogiętej blachy i wypalającego się paliwa. Jak w wielu innych przypadkach, chwilach budujących pełen chwały dziennik służby komandora Marcusa Sallusa, dowódcy Czwartej Eskadry Przechwytującej stacjonującej na ISD Niezłomny z Dwunastej Grupy Uderzeniowej, Floty Szesnastej, zwanej też „płomienną”, od nazwania jej przez samego Imperatora płomieniem zemsty. Ku chwale Imperium. Przed zdradą.

- Opal Sześć do wykonania zadania.

Gdy myśleć w kategoriach oficerskich. Ale od pewnego czasu nie był już komandorem, miał inne priorytety, choć w głębi, gdzieś na dnie duszy dalej był imperialnym trybikiem, dalej nienawidził Rebelii, wciąż jej idee były mu obce. Ale... Ale teraz myślał w kategoriach grzechu. Przeszedł długą drogę, której zwieńczeniem było oddanie się pokucie. Dlatego będzie szkolił tych chłopców najlepiej jak potrafił.

Torpedy trafiły dokładnie w punkt.

Zablokowany